Angkor Wat: jak zwiedzać, żeby największa świątynia świata nie zemdliła jak słodki tort
Być w Kambodży i nie widzieć Angkor Wat, to jak zwiedzać Kraków bez spaceru na Wawel. Ale poznanie gigantycznego kompleksu świątyń w trzy dni, można porównać do próby zjedzenia całego tortu urodzinowego na raz. Zemdli i zamuli, a paw prawdopodobny. Przekonaliśmy się, że trzeba delektować się Angkorem kawałek po kawałku.
4 patenty na zwiedzanie Angkor Wat:
- Nie na piechotę
Poszczególnych świątyń kompleksu Angkor nie da się zwiedzać z buta (z sandała): zbyt duże odległości, upał. Najlepiej wynajmij kierowcę tuk-tuka, który podwiezie Cię od świątyni do świątyni. Cena za dzień takiej usługi to około 10 dolarów. - Rozbij bilet
Trzydniowy bilet wstępu kosztuje 62 dol (jednodniowy 37 dol, info 2018), ale nie trzeba wykorzystywać go dzień po dniu, tylko rozbić wizyty w ciągu 10 kolejnych dni. Po pierwszych dniu pełnym zachwytów, już drugiego dnia kolejne świątynie wydają się kupą kamieni, bo upał i zmęczenie skutecznie wyssą z ciebie ciekawość i skupienie. Więc spokojne. Odpocznij po pierwszym dniu. To naprawdę duży tort do zjedzenia. Zwiedź na luzie okolicę Siem Reap, znajdź jakiś basen, a dopiero kolejnego dnia zjedz kawałek świątynnego tortu. - Rusz do Banteay Srei
Bilet do kompleksu świątyń obejmuje także oddaloną o 40 km świątynię Banteay Srei. Małą, ale piękną. Warto. My dotarliśmy tam rowerami, przez pola ryżowe, a przed zachodem słońca wróciliśmy i wpadliśmy do głównej świątyni Angkor Wat. Mieliśmy ją praktycznie dla siebie. Zero ludzi, a to rzadkość. - Rozważ wzięcie anglojęzycznego przewodnika
No dobra, choć na jeden dzień. My tego nie zrobiliśmy i trochę żałowaliśmy. Niby czytaliśmy zgromadzone informacje o poszczególnych świątyniach, ale brakowało nam tej wiedzy podczas chodzenia po świątyniach. Możesz trafić na kumatego kierowcę tuk-tuka, który trochę coś tam wyduka kulawym angielskim, ale to nie to samo co rasowy przewodnik z wiedzą historyczną, sypiący ciekawostkami z rękawa jak khmerski król złotem podczas swoich urodzin.
Bajon, jedna ze świątyń kompleksu Angkor.
Angkor Wat – przystanek Siem Rep
Gigantyczny kompleks świątyń Angkor Wat leży w dżungli obok miasteczka Siem Reap. Jadąc tam, od strony tajskiej granicy, nie mieliśmy zabookowanego żadnego noclegu, ale jego znalezienie zabrało chwilę. Czysty, tani, bo za kilka dolarów i mały rodzinny hotel z wifii i miłą obsługą pomógł nam znaleźć kierowca, który podwoził nas z granicy. Generalnie Khmerowie byli bardzo mili, choć trochę zawstydzeni, nie tak śmiali i dumni jak Tajowie. Jakby komunikowali całym jestestwem: jesteśmy biedniejsi, przeczołgani przez wojnę, straciliśmy dużo krwi i bliskich, ale żyjemy i cieszymy się z każdego nowego dnia. W Siem Reap czuć było strumień dolarów płynący nieprzerwanie do tej rozrastającej się dynamicznie mieściny. Bary, sklepy z pamiątkami, pracownie krawieckie, gdzie za kilkadziesiąt dolarów można było uszyć sobie garnitur szyty na miarę z najnowszego katalogu Armaniego czy innego Bossa. Faceci, nawet taksówkarze, kelnerzy i wożący tuk-tukami byli ubrani w szyte na miarę koszule i najmodniejsze spodnie, mieli starannie ułożone włosy. Biednie, ale stylowo.
Obserwowałem jak rodzina jechała w piątkę jednym skuterem. Mama bez zęba na przedzie dzielnie trzymała dziecko i torebkę-podróbkę Louis Vuitton. Za cenę oryginału mogliby żyć zapewne z pół roku. Okoliczne wioski były niezwykle biedne, a kambodżański biznes był bardziej drapieżny od tygrysów zamieszkujących niegdyś tę okolicę. Właściciele naszego skromnego hotelu polecili nam równie skromnego i dyskretnego kierowcę tuk-tuka. To nic, że był ubrany w koszulę od Versace szytą na miarę, ,miał włosy pociągnięte brylantyną. Była jedna skaza na wizerunku Bossa z Siem Real, jak szybko ochrzciliśmy do z Asią. Nosił tak zajechane i ogryzione klapki, jak paznokcie ucznia przed maturą. Miał nas zawieźć do Angkoru przed świtem następnego dnia i stawił się punktualnie. Cena za cały dzień woźnicy tuk-tuka: 8 dol.
Ruszamy do Angkor Wat
Wstaliśmy grubo przed wschodem słońca, żeby zobaczyć jego czerwoną kulę zawieszoną nad główną świątynią Angkoru. Potem trochę przysypiając jechaliśmy z wynajętym kierowcą tuk-tuka, który stawił się punktualnie pod hotelikiem. Parkujemy. Ciemno, świecimy czołówką. Idziemy po kamieniach na brzeg stawu. Zasiedliśmy na trawie. Niezwykła chwila. Słońce nad Angkorem. I nie przeszkadzało to, że 200 innych osób też wpadło na ten sam pomysł. O świcie spacerowaliśmy niemal sami, bo ludzie rozeszli się jak mrówki po dżungli. podziwiając posągi, rzeźby i misterne płaskorzeźby. Była jakaś potęga w tych murach upadłego państwa i jej głównej świątyni. Potem nasz kierowca tuk-tuka wiózł nas do kolejnych, starszych świątyń. Odległości były spore więc nie sposób zwiedzić kompleksu Angkor na piechotę, no może rowerem. Duże wrażenie zrobiła świątynia Ta Prohm pochłonięta częściowo przez gigantyczne korzenie oplatających je drzew. Niesamowite jak natura potrafi upomnieć się o zagarnięty przez człowieka teren. W zakamarkach kompleksu Bajon obserwowaliśmy jak cała rodzina modliła się i uczestniczyła w obrzędzie religijnym przy dźwiękach dzwonków i zapachu kadzideł. Dzieci jednak, podobnie jak w polskim kościele, nudziły się potwornie i buszowały po korytarzach. Popełniliśmy błąd i następnego dnia zamiast odpocząć znów ruszyliśmy do innych świątyń. Upał i zmęczenie powodował, że kolejne świątynie, choć zapewne piękne, wydawały się już kupami kamieni. Czasem nie mieliśmy siły wysiąść z tuk-tuka, a nazwy i historie plątały się i wirowały jak śmigła helikoptera lądującego na polanie w dżungli.
Bantey Srei – niewielka, ale piękna świątynia 40 km od Angkor Wat.
Banteay Srei – świątynia jak bombonierka
Trzeciego dnia podziękowaliśmy kierowcy tuk-tuka i wypożyczyliśmy rowery. Ruszyliśmy 40 km do świątyni Banteay Srei z 967 roku – niewielkiej, ale niezwykle pięknej, z kunsztownymi rzeźbami w różowym piaskowcu. Kiedy rzemieślnicy Mieszka I tworzyli w państwie Polan proste drewniane rzeźby, a kamieni używali, co najwyżej, do mielenia ziarna, w państwie Khmerów kwitła sztuka kamieniarska przez wielkie „K”. Misterność rzeźbionych wzorów była niezwykła. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ta małą świątynia była plątaniną bezładnie rozrzuconych kamienia porośniętych dżunglą. Ale francuscy archeologowie rozpoczęli prace rekonstrukcyjne i kamień po kamieniu odbudowali zmieloną przez historię świątynię. Niezwykła była nasz rowerowa droga przez kambodżańskie wioski i bezdroża. Tu czuć było puls tego biednego, ale odradzającego się państwa. Mijaliśmy pola ryżowe, proste chaty. Widzieliśmy jak w wielkich misach wyrabiają cukier palmowy. Zatrzymaliśmy się w małym sklepiku, żeby napić się chłodnej coli i spędziliśmy kilka chwil z kambodżańską rodziną. Ich piękne, miękkie rysy twarzy były jakby żywcem wzięte z wizerunków posągów wykutych w kamieniach Angkoru. Na koniec dnia zmęczeni, ale zadowoleni, zajechaliśmy rowerami ponownie do głównej świątyni Angkoru. Byliśmy tam na godzinę przed zamknięciem. Znów pustki – tylko kamienie, my i dziwna energia tych starych murów.