Lwy buszują po świecie Podróże

Indonezja: poławiacze alg z Nusa Lembongan

Autor:
opublikowano
3 maja 2018

Rafa koralowa, manty, brak samochodów, ludzie przywiązani do tradycji i poławiacze alg. To wszystko spotkasz na wyspie Nusa Lembongan niedaleko od brzegów Bali. Zachwyciła mnie swoimi zakamarkami i życiem w rytmie wyławianych alg. Próbowałem zamówić je na śniadanie, ale dostarczyłem przy tym pani w barze rozrywki lepszej niż Kabaret Moralnego Niepokoju.

Nusa-lembongan-Algi-Indonezja-fot-Pawel-Kempa

Poławiacze alg z Nusa Lembongan wypływają na swoje wodne pola już o świcie. Wczesnym rankiem rozkładają algi na nabrzeżu, żeby wyschły. Zapach? No, daje równo, jak niesprzątana przez miesiąc smażalnia w Mielnie.

– Selamat pagi – powiedziałem stając w progu małego baru zbitego z desek przy nabrzeżu szerokiego kanału. Uśmiechałem się przyjaźnie, a kobieta za ladą w nieokreślonym wieku odwzajemniła pozdrowienie wypowiadane rano, także z uśmiechem. Rozchyliła wargi i odsłoniła przy tym białe zęby z lekką nadzieją, że może ten wielki biały człowiek zna choć trochę język bahsa. Niestety wielki biały człowiek znał tylko kilka zwrotów grzecznościowych. Jeden zwrot wprawdzie znał w dialekcie balijskim, ale zdecydowanie nie wypadało używać go w tej sytuacji. Jej nadzieje, że ranek przebiegnie bez problemów i sprzeda kilka śniadań stołującym się tu poławiaczom alg, prysły w mgnieniu jej ciemnego oka, bo ten wielkolud zaczął prosić ją o coś, czego nie było w prostej jak tyczka bambusowa karcie dań.

Algi raz proszę

Jej zakłopotanie pomieszane z przerażeniem wynikało z tego, że próbowałem na migi zamówić danie z poławianymi tu hurtowo algami, okraszając język migowy pojedynczymi angielskim słowami wypowiadanymi z twardym „raszan” akcentem dla lepszego zrozumienia. Myślałem, że skoro w Japonii algi stanowią przysmak i sam ich próbowałem w sushi barach, to może tu na Nusa Lembongan też potrafią je przyrządzać. W końcu wyszedłem na chwilę przed bar, gdzie suszyły się sterty świeżych i mniej świeżych alg, wydalających z siebie zapach niemytej przez miesiąc smażalni ryb w Mielnie. Starałem się wziąć świeży kawałek, żeby nie myślała o przyrządzaniu czegoś z tych podsuszonych i pachnących rybio-trupio. Zobaczyła mnie w progu z gałązką alg w ręku i wtedy roześmiała się z ulgą. – No, no, no, tidak ada – odpowiedziała krótko, że nie ma. Jej uśmiech wyrażał rozbawienie pomieszane z politowaniem nade mną, a całe jej ciało wydawało się mówić – ty niemądry wielkoludzie, algi chciałeś jeść, a fe, a fe.  Cóż było robić, nie ma alg, to poszedłem zobaczyć życie poławiaczy. Pożegnałem się i ruszyłem wzdłuż nabrzeża przypatrując się pracującym ludziom, przewożącym na swych płaskodennych łodziach urobek z algowych poletek wodnych.

Nusa-lembongan-Algi-Indonezja-fot-Pawel-Kempa

Świeże algi rozkłada się na matach, wprost na nabrzeżu. Suszą się… choć ich rozkład i postępy w suszeniu czuć w promieniu kilkudziesięciu metrów.

Coś tu śmierdzi, czyli algowy biznes

Algi poławiane na Nusa Lembongan wykorzystywane są przede wszystkich przez przemysł kosmetyczny i farmaceutyczny. Odmiany hodowanej na wyspie nie używa się do jedzenia. Jeden tylko taki wielkolud próbował zamówić je w barze, dostarczając tym samym niezłej rozrywki całej rodzinie, która opowiadała sobie wieczorem przy kolacji – a wiecie, że taki jeden wysoki i biały gość chciał zamówić algi i wyobraźcie sobie, że chciał je zjeść, ha, ha ha”. No cóż, nie stałem się źródłem zarobku, tylko tym razem rozrywki. Dobre i to niech mają choć taką korzyść. Bo korzyści ze sprzedaży alg nie są duże, sądząc po biedzie jak panowała w okolicy. Poławiacze byli skromnie ubrani, a na głowach mieli plecione kapelusze z dużym rondem w styly wietnamski wieśniak, tylko z zaokrąglonym szczytem. Algi rosną w płytkich wodach przybrzeżnych w zatokach i kanałach otaczających Nusa Lembongan. Wyłowione algi pakuje się do towarowych łódek napędzanych siłą mięśni przy pomocy długiej tyczki służącej do odpychania od dna. Obserwowałem jak przewożą je na brzeg w ażurowych koszach. Potem rozkładali je na matach i suszy. Zapaszek jaki wydają jest tylko o dwa tony mniej porażający nozdrza niż ten, który rozchodzi się przy suszeniu krewetek lub ryb w pełnym słońcu. Wysuszony produkt mieszkańcy pakują do worków i sprzedają w punktach skupu na Bali. Był 25 grudnia. Dzień, jak co dzień, dzień roboczy dla muzułmańskiej większości i hinduistycznej mniejszości w Indonezji, kraju  o 18307 wyspach.

Jak dostać się na Nusa Lembongan?

Promy na Nusa Lembongan odchodzą z Bali z przystani w Sanur i portu Padang Bai. Podróż odkrytą łodzią przez kilkumetrowe fale dostarcza adrenaliny lepszej niż roller coaster. Tanio, ale. Lepiej zapłacić kilkanaście złotych więcej i wyruszyć szybką łodzią kabinową. Bilety do nabycia w kasach w porcie i małych agencjach. Nie daj się naciągnąć szemranym gościom z obsługi statków oferującym rzekomo tańsze bilety. Są niekiedy droższe, a transakcja na ulicy to nigdy nie jest dobry pomysł. Nam próbowali takie wcisnąć, ale grzecznie podziękowaliśmy. Promy pasażerskie nie dobijają do żadnego brzegu. Jakieś 300 metrów przed wyspą trzeba przesiąść się na mniejszy statek cumujący burta w burtę i kołyszący się niczym pijany marynarz. Dopiero mniejsza jednostka (tradycyjna łódź z pływakami po bokach) wpływa w kanał z tyłu wyspy w kanał między Nusa Lembongan a Nusa ceningan i mokrą stopą wysiąść na brzegu, bo nie ma nawet trapu, kei lub podobnej portowej budowli. Jest piasek i stara deska windsurfingowa po której można przejść na brzeg – zwykle mokrą stopą.

TAGS
WPISY POWIĄZANE

DODAJ KOMENTARZ

Paweł Kempa
Polska

Pamiętam jak marzyłem, żeby zobaczyć lwy w Nogongoro. Moimi idolami z dzieciństwa byli Tony Halik i Sir David Attenborough. Wodziłem palcem po mapach zapewne tak, jak oni. Zostałem dziennikarzem z żyłką podróżniczą. Współpracuję z National Geographic Traveler. Przez 5 lat tworzyłem w Men’s Health dział „Wyzwania”, a sporty ekstremalne testowałem na własnej skórze. Lubię ostrą kuchnię tajską, norweskie lodowce i zapach afrykańskiego buszu o poranku. Z żoną i rocznym dzieckiem ruszyłem przez Indonezję, Malezję i Tajlandię, gdzie zostałem zainfekowany nieuleczalnym wirusem podróżowania we troje. Pewnego dnia spojrzałem prosto w oczy lwicy w Ngorongoro.

O blogu

Na blogu Tu są lwy ruszasz ze mną w podróż. Zamieściłem tu przygody, patenty, opisałem miejsca i wyzwania, których doświadczyłem na własnej skórze. Bo każdy ma swój Everest i każdy ma swoje „lwy” do odkrycia – czasem za płotem, czasem na końcu świata. Nazwa Tu są lwy nawiązuje do łacińskiego zapisu „Hic sunt leones”. W ten sposób oznaczano na antycznych mapach tereny dzikie, nieznane kartografom. Tą odkrytą wiedzą, ale – co najważniejsze – emocjami dzielę się tu z Tobą.

Lwy polują na zdjęcia
Lwy polecają: