Tajlandia: trekking do wioski Karenów
Trekking w Tajlandii może brzmieć dla niektórych jak plażowanie w Nepalu, ale na północy kraju Tajów, przy granicy z Birmą są górki, a tereny dzikie. Przeprawiałem się do wioski Karenów przez las bambusowy i góry jak brokuły. Przewodnik uczył po drodze, jak rozpalić ogień przy pomocy suchego kawałka bambusa i maczety. Było ostro.
Karenowie — mała, wielka mniejszość
Miasteczko Pai w północno-zachodniej Tajlandii otoczone jest wianuszkiem wzgórz przypominających scenerię z filmu Czas Apokalipsy, czyli są to niewielkie, ale liczne wzgórza, a raczej gigantyczne kopce, przypominające brokuły. W lutym, w porze suchej, były nieco przywiędłe, ale intrygowały nas bardzo. Postanowiliśmy zrobić trekking-niespodziankę, po dzikiej okolicy, nie wiedząc, co nas tak naprawdę czeka. Agencji organizujących wypady w góry było kilka przy głównej ulicy, ale wybraliśmy mikrofirmę prowadzoną przez sympatycznego Karena. Karenowie są mniejszością etniczną zamieszkującą północ Tajlandii. Żyją także w Birmie i Chinach. W okolicach Pai mieszkają słynni Karenowie o długich szyjach, ale nie chcieliśmy trafić do ludzkiego zoo, tylko przeżyć autentyczną przygodę. Prii Cha, bo tak miał na imię w skrócie wybrany przez nas intuicyjnie jegomość, był Karenem Sako. Jego żona miała normalną szyję, a on był normalnym człowiekiem. Swoje usługi jak przewodnik oferował na małym, składanym stoliku. Okazało się, że dwudniowy trekking prowadzi do jego rodzinnej wioski przez dzikie tereny, lasy bambusowe i góry. Pasowało!
Jak rozpalić ogień przy pomocy bambusa
Ruszyliśmy następnego dnia rano. Załadowaliśmy się razem z trójką Belgów na pakę pickupa. Małe plecaki, zapas wody, trochę jedzenia i w drogę. Jechaliśmy drogą w stronę miasta Mae Hong Son blisko granicy z Birmą. Potem razem z przewodnikiem szliśmy przez zagubione w górach wioski, mijaliśmy pola uprawne wciśnięte między tropikalny las, mijaliśmy kolejne wzgórza. Dotarliśmy do rozległego lasu bambusowego. Długie zielone tyczki kołysały się na wietrze. Obijały się o siebie wydając delikatne, głuche dźwięki. Prii Cha ściął maczetą świeży bambus, uformował coś na kształt rękojeści na jednym z końców i napełnił pustą w środku tyczkę wodą ze strumienia. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale właśnie przygotował czajnik. Potem na polance dał mi maczetę i cięliśmy cieńsze bambusowe tyczki na 20 cm kawałki. W ten sposób powstawały kubki do naszej bambusowej zastawy obiadowej. Z suchych szczap bambusowych Prii Cha zrobił „zapalniczkę”. Naciął sprytne otwory, ułożył hubkę z suchych włókien bambusowych i tarł jedną o drugą szczapę aż pojawił się ogień. Spróbowałem i ja. Tarłem zawzięcie robiąc szybkie i krótkie ruchy. Zadymiło się… podmuchałem i buchnął ogień! Ale czad! Do ogniska przewodnik wstawił świeży bambus napełniony wodą i po chwili dorzucił zieloną herbatę. Mieliśmy już zastawę w postaci kubków, a także zielony bambusowy czajnik. Woda zapyrkała w bambusie i herbata była gotowa. Zjedliśmy niesiony w plecakach ryż z warzywami, popijając herbatę z bambusowych kubków.
Na koniec spaliliśmy całą zastawę w ognisku. Prii Cha nasikał dyskretnie na dogasające ognisko, zerkając czy dziewczyny nie patrzą, a one oczywiście dyskretnie patrzyły. Poszliśmy dalej przez ten niezwykły las bambusowy, który stopniowo ustępował miejsca zwykłemu lasowi tropikalnemu z chaotyczną plątaniną gatunków. Mijaliśmy wąwozy i strumienie, gigantyczne tropikalne drzewa, szliśmy łożyskiem rzeki. Prii Cha bezbłędnie wskazywał ścieżki. Uśmiechał się wskazując maczetą i mówiąc przy tym cicho – This way – swoim szkolnym na prowincji angielskim z tajsko-kareńskim akcentem. Emanowała z niego radość połączona z pewnością siebie. Bo on był u siebie. Szedł pewnie z maczetą w ręku, jak gajowy przez swój rewir z dubeltówką na ramieniu.
Wioska na końcu Tajlandii
Pod wieczór dotarliśmy do wioski. Piasek na drodze wijącej się między prostymi domami był pomarańczowy. Pies Prii Cha’y wyszedł nam na powitanie i skakał z radości wokół swojego pana. Moment wejścia do wioski był jak wkroczenie do innego świata. Wyszliśmy z buszu i trafiliśmy do cywilizacji. Bardzo skromnej cywilizacji, gdzieś na końcu tajskiej dżungli, gdzie prąd pochodził z generatorów, a woda ze studni. W domu rodzinnym przewodnika stojącym na palach przygotowaliśmy wspólnie kolację. Kroiliśmy lokalne warzywa, tarliśmy przygotowane bulwy i korzenie. Smakowało tajsko-domowo. Proste i dobre jedzenie w postaci warzywnego curry. przygotowane w kącie chatki na palach w kamiennym palenisku. Potem było ognisko, gwiazdy i nieziemski klimat, picie lokalnej whiskey smakującej podle. – Pędzimy ją w sąsiedniej wiosce – mówił Prii Cha wyraźnie dumny z samogonu smakującego trochę jakby przefermentowano pół dżungli z dodatkiem sandałów Karenów. Ale to trunek z tej ziemi, pity w nieziemskim otoczeniu. Piliśmy wiec z Belgami, nie zważając na sandałowy posmak, jakby to był najpyszniejszy, trzydziestoletni Single Malt Scotch Whisky. Asia odmówiła jednak z dyskretnym uśmiechem zadowalając się piwem Leo. Było swojsko, prosto i od tajsko-kareńskiego serca. Wszystko przez to, że byliśmy w wiosce, zapomnianej przez mapy Google, której (i całe szczęście) nie opisywał nikt w Lonely Planet. Tego wieczoru ta wioska była dla nas centrum wszechświata.
Spaliśmy potem wszyscy w jednym pomieszczeniu na materacach i pod moskitierami. Asia wspomina tę noc jako najkoszmarniejszą. No cóż, było zimno, bo byliśmy w górach. Pod nami w domu na palach chrząkała i chrumkała czarna świnia. Pogryzły nas do tego pchły lub inne pluskwy. Rano po lekkim śniadaniu poszliśmy dalej. Dotarliśmy do małego wodospadu jeziorka, gdzieś głęboko w dżungli. Kąpiel była przyjemna i orzeźwiająca. Prii Cha mówił, że przychodził tu jako dziecko. Pod koniec dnia dotarliśmy do Pai. Szybko zapakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy do Chiang Mai. Łaziliśmy po nocnym mieście głodni i zmęczeni. Trudno było znaleźć nocleg, bo było jakieś tajskie święto, ale udało się. Dzień wcześniej ponad świnią, a dziś dizajnerski hotel.
Film z pobytu w Pai i z trekkingu po okolicznych wzgórzach i lesie bambusowym.